Publiczne wypowiedzi Moniki Richardson po śmierci jej psa stały się przedmiotem szerokiej krytyki zarówno środowiska weterynaryjnego, jak i opinii publicznej. Pani Richardson, poruszona osobistą stratą, zamiast merytorycznie wyjaśniać swoje wątpliwości, zdecydowała się na otwarty, emocjonalny atak na konkretną klinikę oraz ogólnie na lekarzy weterynarii. Posunęła się do publikowania rachunku za leczenie, wizerunku pracowników kliniki oraz oskarżeń o brak empatii i kierowanie się wyłącznie zyskiem.
Jej narracja — nazywanie środowiska weterynaryjnego „biznesowym lobby” i sugerowanie braku uczciwości zawodowej — została oficjalnie potępiona przez Krajową Izbę Lekarsko-Weterynaryjną, która wskazała, że używany przez panią Richardson język jest krzywdzący, niesprawiedliwy i godzi w dobre imię lekarzy weterynarii. Takie działania nie tylko podważają zaufanie publiczne do wykwalifikowanej grupy zawodowej, ale także napędzają falę hejtu, z jakim lekarze weterynarii i tak mierzą się na co dzień, co potwierdzają badania branżowe.
Efekt? Zamiast konstruktywnego dialogu o jakości usług weterynaryjnych, opinia publiczna została naprowadzona na emocjonalny lincz wobec osób i placówek, które według relacji kliniki postąpiły zgodnie z procedurami i najwyższymi standardami medycznymi.
Jako zoopsycholog i przedstawiciel środowiska związanego z ochroną zwierząt, uważam, że krytyka powinna opierać się na faktach i rzeczowej analizie, nie zaś na publicznych nagonkach, które prowadzą do stygmatyzacji i dodatkowego destabilizowania psychicznego tej wymagającej i społecznie kluczowej grupy zawodowej. Takie zachowanie może zniechęcać młodych ludzi do zawodu lekarza weterynarii oraz przyczyniać się do pogorszenia jakości ochrony zdrowia zwierząt w Polsce. Oczekuje się od osób publicznych większej odpowiedzialności za kształtowanie debaty oraz szacunku wobec pracy innych ludzi, szczególnie w sytuacjach tak delikatnych jak leczenie ciężko chorego zwierzęcia



